
Czas lektury/odsłuchu (bez muzyki): 4/8 min
Ludzie pragnący doprowadzić w przyszłości wiele dusz do zagłady, chcą obecnie wynieść Benedykta XVI na ołtarze, dosłownie lub w przenośni. Po nadmuchaniu „kanonizacyjnego balonu”, jak w przypadku Jana Pawła II, za kilka lat przekłują go, a katolicy pozostaną ze strzępami wspomnień i pytaniami o prawdę i prawdomówność Kościoła. Ujawnione zostaną, jak w przypadku „papieża Polaka”, wszystkie skandale związane z życiem i pontyfikatem Benedykta, bo to, co zadziałało raz, zadziała i ponownie.
Nieco trudniej niż w przypadku JP2 jest obronić życie, pontyfikat i niby-abdykację Benedykta, bowiem ta ostatnia zdecydowanie o heroicznej cnocie odwagi nie świadczy. Dlatego należy ponownie wylansować teologię Ratzingera/Benedykta XVI, a jego samego okrzyknąć „Mozartem teologii”, jak czyni to ojciec Rydzyk lub „Ojcem Kościoła” jak uczeń Ratzingera, kardynał Müller.
Porównanie Ratzingera z Mozartem jest dla Mozarta obraźliwe, a wymyślił je ktoś, kto ani Ratzingera nie czytał, ani Mozarta nie słuchał. I tak możemy przeczytać w KAI:
Mieliśmy do czynienia z Mozartem teologii. Jego dzieło to prawdziwa summa theologica na miarę przełomu tysiącleci, kombinacja cech, które rzadko występują razem i jeszcze rzadziej chcą ze sobą współpracować: potęga intelektu, kompetencje analityczne, erudycja na niespotykaną skalę, esencjalność myślenia, zdolności fenomenologiczne i wizjonerskie, głęboka, zdolna do zachwytu nuta liryczna, żywa duchowość i duchowe ciepło, pokorna pobożność, precyzyjny i cięty język, niesłychana przenikliwość.
Tymczasem przypuszczalnie było tak, że jakiś dziennikarz dowiedział się o tym, że Ratzinger słucha na Ipodzie Mozarta, więc tak pojawił się „Mozart teologii”.
A dlaczego nie można porównać Ratzingera z Mozartem?
Z muzykologicznego punktu widzenia dlatego, że Mozart jest jednym z głównych przedstawicieli Klasyki Wiedeńskiej, muzyki prostej, wpadającej w ucho i opartej na trójdźwiękach jak i cechującej się dużym formalizmem muzycznym, co znaczy, że komponować trzeba dokładnie tak a tak i ani mru, mru. Mozart jest prosty w odbiorze i dlatego słucha się go chętnie.
Natomiast Ratzinger prosty w odbiorze nie jest, jasnej formy unika, myśli gmatwa i zaciemnia i dlatego mało kto go w całości i do końca przeczyta. Jeśli przyrównać go do jakiegoś kompozytora to albo do bardzo późnych romantyków porzucających muzykę tonalną, a tworzących jeszcze przed dodekafonią Berga, Schönberga i Weberna.
Ratzinger jest raczej Paulem Hindemithem teologii, zdecydowanie nie Mozartem, nawet nie Strawińskim, być może Bartokiem. Jeśli przyjmiemy, że rozwój muzyki odzwierciedla rozwój teologii, (co jest tezą trudną do obronienia, bo nie zawsze istniał system dur-moll), to Ratzingera przyrównać można to tych kompozytorów lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku, którzy szukali swojej drogi, pożegnawszy Mahlera i Wagnera.
Jest to okres w historii muzyki ciekawy, ale raczej dla koneserów oraz dla intelektualistów w golfie podrywających przy czerwonym winie studentki muzykologii lub kompozycji, które są zwykle mniej urodziwe od śpiewaczek wolących Mozarta, przez co koło się zamyka.
Nie można co prawda rzec, że dzisiaj nikt dobrowolnie i dla przyjemności Hindemitha czy Bartoka nie słucha, ale słucha ich zdecydowana mniejszość. Są dużo trudniejsi w odbiorze od Mozarta, zakładają duże osłuchanie oraz zdolności analityczne.
Piszący te słowa pisał swoją maturę z muzykologii, gdzie dokładnie tego rodzaju dzieła analizował.
- Najpierw ich słuchał.
- Potem czytał partyturę.
- Następnie czytał literaturę przedmiotu, by wiedzieć, co i dlaczego kompozytorzy zamierzają.
- Aż w końcu był w stanie docenić ich kunszt i technikę.

A czy ich muzyka potem mu się podobała?
Zwykle nie, ale był w stanie ją docenić i nie powtarzać obiegowych twierdzeń, że
„brzmi to jak kociokwik lub kot biegający po klawiszach fortepianu”.
Piszący te słowa jest dużo bardziej tolerancyjny estetycznie niż teologicznie, bo wie, że nie każdy kompozytor pragnął wywołać w słuchaczu uczucie piękna lub dać mu przyjemność słuchania. Czasami kompozycje są po prostu dźwiękowym przeprowadzeniem pewnych matematycznych koncepcji, bo kompozycja jest stosowaną matematyką, które są na tyle fascynujące, co nieprzyjemne w odbiorze.
Muzyka pop, rock lub popularna to cały czas wczesna klasyka, bo nikt chcący na muzyce zarobić nie posunie się do trudniejszych rozwiązań, jeśli w ogóle jest do nich zdolny, by nie stracić słuchaczy i klientów. Zatem Mozart pozostaje normatywny, czy tego chcemy czy nie.
Tymczasem teologia jest dużo bardziej normatywna od muzyki. Służy ona przecież przekazowi niezmiennych prawd wiary i ostatecznie zbawieniu dusz. Teologia, która od tego odwodzi teologią nie jest, ale herezją.
Luter, Ariusz, Calvin czy Nestoriusz z technicznego punktu widzenia byli teologami, bo odebrali takie wykształcenie i teologię tworzyli. Jednak z punktu widzenia prawowierności i zbawienia dusz byli heretykami, skoro te dusze, nie wyłączając swojej własnej, bezpośrednio lub pośrednio gubili.
I tak jak nikt w epoce Klasyki Wiedeńskiej nie mógł nawet wyobrazić sobie, że można porzucić konsonanse i nie rozwiązywać dysonansów, podobnie też nikt przed okresem Nouvelle théologie, o której za chwilę będzie mowa, nie mógł wyobrazić sobie, że katolicki teolog może lekceważyć Nauczycielski Urząd Kościoła lub mieć do niego „podejście kontrapunktyczne”.
Kompozytorzy po śmierci Beethovena, którego późne dzieła można już zaliczyć do romantyki, opuścili co prawda „klasycystyczne dogmaty”, zagwarantowali przez to rozwój muzyki do Pendereckiego i Stockhausena włącznie, ale osiągnęli to, że prawie nikt ich nie słucha, bo ludzie wolą klasycystyczny pop. Przed- i posoborowi teologowie opuścili dogmaty i tomizm przez co osiągnęli to, że sami stracili wiarę, że wiarę stracili ich czytelnicy oraz to, że prawie nikt ich dla własnego zbudowania nie czyta.

Możliwość komentowania dla zalogowanych użytkowników.